piątek, 10 sierpnia 2012

1. Zakład psychiatryczny


Z góry przepraszam, jeśli wkradły się jakieś błędy.

- Zanim zaczniemy, chciałabym przypomnieć, że nie używamy tu imion. Przyprowadziłam dzisiaj nową koleżankę, która wydaje się być już gotowa na sesję grupową. Orchidea, trafiła do naszego ośrodka w zeszłym tygodniu – wyjaśniła lekarka, wskazując na ciemnowłosą dziewczynę.
- Cześć wszystkim – przywitała się, siadając na dywanie, aczkolwiek zachowując pewien dystans między sobą a resztą pacjentów.
 - Dobrze, skoro mamy to już za sobą, najwyższy czas przejść do naszej sesji. Nikt nie opuści sali, dopóki nie zamieni ze mną i grupą słowa, to jasne? Zrozumiałaś, Ferrari? Nie życzę sobie cyrków, jak przedwczoraj.
Nikt, prócz ordynatora, nie znał ich imion, nazwisk. Nikt prócz niego, nie wiedział, sąd pochodzą, kim byli, czy wciąż mają kogoś z rodziny – tylko on prowadził indywidualne sesje. Zwykle dwie. Jedna zapoznawcza i druga uświadamiająca. Druga była wprowadzeniem do terapii grupowej. Prowadzili je lekarze oraz wolontariusze. Mogli kłamać, być kimś, kto nie istnieje. Mogli tworzyć własne społeczeństwo, pełne sprzeczności, a gdy „nienormalność” przekraczała normy tolerancji, stosowane były kary. Kary i reprymendy wraz z ostrzeżeniem, że kłamstwa nie sprawią, że będą mogli wrócić do ludzi. Ale ludzie mnie nie interesują, pomyślał Koliber, wchodząc do pełnej sali. 
- Jak miło. Mam nadzieję, że teraz, minie więcej niż trzy dni, nim ponownie znajdziesz się w izolatce, bo przestałam już wierzyć, że to mógł być ten ostatni raz – skwitowała lekarka, widząc chłopaka, kierującego się do lewego rogu pokoju. Koliber usiadł w kącie i obdarzył kobietę chłodnym spojrzeniem. – Tak myślałam – mruknęła, wzdychając ciężko.
- Nasza księżniczka się obraziła – zachichotał ktoś w środku koła.
- Marcepan! – warknął jego brat bliźniak, opierający się plecami o ścianę, na której rozwieszone były drobne, niewielkie prace nielicznych pacjentów, którzy odbywali terapię za pomocą prac technicznych.
- Dobra, dobra, tylko żartowałem! – Marcepan wstał z podłogi i stanął obok brata, który obdarzył go mimowolnym uśmiechem. Marcepan i Karmel, wyglądali identycznie, podobnie jak ich nawyki, sposób mówienia i zachowywania się. Choć odróżnienie ich od siebie, było wręcz niemożliwe, to jeden uśmiech, któregokolwiek z nich, potrafił zweryfikować, który to, który.
- Jeszcze słowo, a wszyscy wrócicie do pokoi i posiedzicie tam do kolacji.
***
Z okien, wychodzących na północną część ośrodka, można było dokładnie obserwować drogę, prowadzącą do szpitala. Była kręta i ciągnęła się niemiłosiernie, a co najważniejsze, można było już z daleko dostrzec, że ktoś kieruje się w stronę kliniki. Z okna, Koliber mógł obserwować niebo, pokrywające się ciemnymi chmurami.
- Burza – szepnął cichutko pod nosem, całkiem nieświadomie. Zbierało się na potężną, długą burzę, po tygodniowych upałach. Chłopak, zapatrzony w błyskające niebo, nawet nie zauważył sportowego samochodu, podjeżdżającego pod mosiężną bramę. Zaraz za nim, pojawiły się jeszcze dwa, identyczne, auta. Koliber, bez większego zainteresowania, rozejrzał się jeszcze po ogrodzie i zeskoczył z parapetu. Okno z kratami, przesłonił szarą firanką. Był tu od roku. Od dnia, kiedy przyprowadzono go do tego pokoju, minęło równo trzysta osiemdziesiąt dni. Żaden szczegół nie uległ tu zmianie. Ściany były śnieżnobiałe, gdzieniegdzie odpadał tynk; stare panele, wykonane z jasnego drewna, skrzypiały przy każdym jego kroku; metalowe, niezbyt przyjemne łóżko z materacem, uwierającym go niemiłosiernie w plecy, zaścielane cienką kołdrą z wyblakłą poszwą. Usiadł na łóżku, naprzeciwko niskiej komody i wziął do rąk jaśka, na którym spał. W całym tym pomieszczeniu, przeszkadzała mu tylko jedna rzecz – brak lustra. Chciał zobaczyć, jak wyglądają jego czarne włosy, niesfornie rozczesywane palcami każdego ranka. Mył je pod natryskiem we wspólnej łaźni co wieczór, używając bezbarwnego i bezwonnego szamponu „Jeleń”.  Przeczesując je ręką, miał wrażenie, że kiedyś były bardziej miękkie i przyjemne w dotyku. Chciał zobaczyć swoje niebieskie oczy, chciał zobaczyć, czy może znaleźć w nich cień jakiegokolwiek uczucia.
- Pieprzyć to – mruknął, podchodząc do drzwi. Oczywiście, były zamknięte, jak zawsze po kolacji. Jak daleko jest jego dom? Jak on w ogóle wyglądał?      
***
Marcepan uśmiechał się znacznie szerzej od swojego brata, prócz tego, w jego uśmiechu, było wiele pewności siebie i radości, zwiastującej coś iście diabelskiego, w co, bez wątpienia, zostanie wciągnięty młodszy z bliźniaków. Karmel, uśmiechał się delikatnie, z pewną czułością  i beztroską, którą dzielił ze swoim bratem. Koliber się nie uśmiechał, ale jego oczy, potrafiły dobitnie wyrazić to, jak wiele niechęci i obojętności ma dla świata. Orchidea, nigdy nie widziała tak apatycznego człowieka, w którym znaleźć można tak ogromną cząstkę aspołeczności i egoizmu, nacechowaną ogromną próżnością. Właśnie wtedy, Orchidea zdała sobie sprawę, że czuje obrzydzenie do Kolibra, niezauważającego nikogo prócz siebie samego.   
- Przerażające – skomentowała, gdy minęła go na korytarzu po kolacji na parterze.
- Raczej piękne – poprawiła ją Ferrari, uwieszając się na jej ramieniu. Orchidea, aż się wzdrygnęła, słysząc głos swojej współlokatorki. – Jak tak na niego patrzę, to od razu robię się chętna – wyznała, symulując jęki spełnienie, wciąż obejmując dziewczynę.
- Nie sap mi nad uchem! Rany, jesteś nimfomanką, prawda? Leczą cię na to, nie? Boże, powiedz tylko, że nie masz w nawyku napastować kobiet!
- Uspokój się, po prostu lubię seks. Nie robiłam tego od półtorej roku. Z resztą, nie masz się o co bać, kocham facetów. Kocham wszystkich ładnych facetów, pewnie gdybym sama była chłopakiem, to za nic w świecie nie uprawiałabym miłości z kobietą. Lubię, gdy to mnie sprawia się rozkosz, a kobiety z reguły właśnie tego oczekują.
- Dobrze, że się leczysz. Może nie jest za późno…
***
- Cieszę się, że przestałeś być obojętny na prośby matki i ojca; jesteś inteligentnym dzieckiem, które ma przed sobą szmat życia, najwyższa pora, być zrozumiał, że nie może tak dalej być.
- Nie jestem już dzieckiem, poza tym nie zgodziłbym się, gdyby nie był pan przyjacielem rodziców i nie namawiał tak gorliwie całej rodziny na tą całą farsę. Dlaczego nie mogę odbywać pojedynczych sesji w domu? – Starzec uśmiechnął się, widząc, jak chłopak próbuje ukryć swoje oburzenie i niezadowolenie.
- Przywiozłeś ze sobą cały swój pokój, nie myśl, że nie widziałem. A co do terapii domowej… wolę być odbywał sesję grupową, to pomoże nie tylko tobie, ale także moim pacjentom. Jesteś obiektywny, sprawiedliwy i nie widać po tobie tego, co czujesz. Nie różnisz się niczym od zwykłego, przeciętnego człowieka, któremu nie przydarzyło się w życiu nic, co mógłby opłakiwać. Chcę, żebyś był sobą, chcę, żebyś był tym, kim byłeś. Im głębiej chowa się uratę, tym boleśniejsza staje się przyszłość – wyjaśnił mężczyzna, otwierając drzwi od swojego gabinetu. Gestem dłoni, przywołał do siebie pielęgniarkę, czekającą na korytarzu. – Anna zaprowadzi cię do pokoju, przy okazji zada ci kilka pytań, nie wygłupiaj się.   
***
Tak, jak powiedział ordynator, wziął ze sobą większość rzeczy, które znajdowały się w jego pokoju w domu rodziców. Gdy wszedł do przydzielonego mu pomieszczenia, poczuł się dziwnie nieswojo. Pokój był prawie trzy razy mniejszy od jego. Białe, szpitalne ściany, wydały mu się wyjątkowo przygnębiające, nawet zdjęcia, które przywiózł ze sobą, by móc je powiesić, nie sprawiły, że poczuł się lepiej.  Wszystkie sterty ubrań, które ze sobą przytargał, zostały już ułożone w niewielkiej szafie – większość, która się nie zmieściła, została pozostawiona w walizkach. Parę książek, które zwinął z biblioteczki matki, leżały przy łóżku na ziemi. Niewiele myśląc, ściągnął bluzę i rzucił ją komodę, następnie położył się na łóżku.
- Rano wstanę obolały – wymruczał, zasypiając na niewygodnym łóżku w granatowej koszulce i ciemnych jeansach.
- Miru, wstawaj. Śniadanie. Miru! – Nad jego głową, stała pielęgniarka, ta sama, która odprowadziła go do pokoju i przeprowadziła z nim wstępny wywiad. Kobieta, szarpała go delikatnie za ramię, nie widząc żadnej reakcji ze strony chłopaka, zaczęła intensywniej go szturchać oraz głośniej wybudzać.
- Nie jestem żaden Miru – stęknął, odtrącając kobietę i przewracając się na drugi bok. Pielęgniarka, nawet się nie zastanawiając, szarpnęła kołdrą, w którą był owinięty i zrzuciła go z łóżka.
- Śniadanie jest podawane na drugim piętrze. Masz dziesięć minut. Zachowuj się i używaj pseudonimu, który sobie wybrałeś, poza tym nie szalej.
***
Obudziły go hałasy  dochodzące z sąsiedniego pomieszczenia i krzyki z pokoju naprzeciwko. Przeciągnął się niemrawo i wstał z łóżka. Sąsiadujący pokój, zajmowała jakaś dziewczyna – o ile dobrze pamiętał; codziennie rano, od jakiś trzech miesięcy, budziły go dźwięki, dochodzące zza ściany. Nie wiedział, co to jest, ale wiedział również, że nie chce wiedzieć. Nowością były zaś wrzaski – był prawie pewien, że ta sala, stała od dłuższego czasu pusta.
- Chyba sobie kobieto kpisz?! – usłyszał ponownie, gdy zakładał czarne rurki i luźną koszulkę z kolorowym nadrukiem. Wyszedł, a drzwi z naprzeciwka otworzyły się z hukiem. Zdziwione, zielone oczy jakiegoś faceta, zatrzymały się na jego sylwetce. Koliber zauważył pielęgniarkę, mijającą blondyna.
- Cieszę się, ze cię widzę – powiedziała do niego, chwytając go za ręce. – Miru, to jest Koliber. Koliber, to jest Miru – przedstawiła ich sobie, nie zwracając uwagi na chłopaka, który gromił ją spojrzeniem przenikliwych oczu.
- Mam imię, do cholery! Nie mogę uwierzyć, że wy tak na serio z tymi ksywkami! – Anna zignorowała go i stanęła przed nim, trzymając dłonie na ramionach ciemnowłosego chłopaka, który nie zamierzał się nawet odzywać. Koliber wyczuł, że Miru skamieniał, widząc go przed sobą. Ich oczy, spotkały się ze sobą, choć Koliber, musiał mocno zadzierać głowę do góry.
- Nie marudź. Poznałeś właśnie nowego kolegę, będziecie mieć wspólne sesje wraz z innymi pacjentami z tego piętra, więc proszę grzecznie, jasne? – zapytała, puszczając bruneta, który natychmiast skierował się wolnym krokiem w stronę jadalni.
- Nie mogę wybrać czegoś innego?
- Nie, wprowadziłam wczoraj dane do komputera, lekarze już się z nimi zaznajomili, poza tym przedstawiłeś się już nowemu koledze.
- Ty mnie przedstawiłaś…
***
Znam te oczy, pomyślał Miru, przysiadając się do jakiejś dziewczyny. Koliber, niezwracający uwagi na nikogo, siedział sam przy stoliku w rogu jadłodajni. Mieszał w swojej zupie mlecznej łyżką. Zaczął jeść, gdy przysiadł się do niego jeden z lekarzy. Koliber był chudy, ale nie wydawało mu się, że trafił do szpitala za sprawą zaburzeń żywienia. Z niedowierzaniem obserwował, jak chłopak w ekspresowym tempie pochłonął cały talerz zupy i zjadł jeszcze dwie kanapki z jakimś dżemem, podczas gdy on, miał jeszcze połowę tego paskudztwa do zjedzenia.
- Jest obrzydliwy – usłyszał ze strony dziewczyny.
- Grysik czy dżem? – zapytał nie rozumiejąc, co ma na myśli. Orchidea uśmiechnęła się krzywo i wskazała łyżką na wychodzącego ze stołówki chłopaka. – Znasz go?
- Nikt go nie zna, choć każdy wie, jak się nazwał. Koliber to ten typ, którego część nie znosi a część uwielbia. A ty, nieznajomy? Do której części należysz? – Widząc uśmiech Orchidei, poczuł odruch wymiotny. Dwulicowa suka, przeszło mu przez myśl. Odsunął od siebie prawie pełen talerz i zabrał się za koszyk z chlebem.
- Do żadnej – odparł, wiedząc, że raczej nie polubi tej dziewczyny. Szatynka miała zamiar coś odpowiedzieć, ale w tej samej chwili, uwiesiła się na niej Ferrari. Blond włosa piękność, posłała mu szczery uśmiech. Pocałowała w policzek swoją współlokatorkę, która skrzywiła się z niesmakiem.
- Hej, jestem Ferrari, a ta zołza to Orchidea – przedstawiła siebie i koleżankę. Orchidea prychnęła i wstała od stołu, zabierając swój pusty talerz. – A była taka miła na początku – powiedziała, opierając się o blat stołu. Długie włosy, opadały na ramiona i plecy, ładnie obramując owal twarzy. Okulary o cienkich szkłach, uwydatniały szare oczy oraz grubą kurtynę rzęs.
- Jakoś ciężko to sobie wyobrazić.
- Tak, masz rację, ale ona się nie myli. Koliber jest osobą, do której nikt się nie zbliża, bo on nie widzi nikogo prócz siebie, ale jak tak na niego patrzę, to od razu robię się podniecona… - Nie wierzę, znalazłem się w prawdziwym wariatkowie, załamał się mentalnie Miru, obserwując wzdychającą Ferrari, która chwilę później, zaproponowała mu dziki seks na dyżurce po północy.       
***
- Dom wariatów ciąg dalszy – warknął pod nosem, gdy po skończonej sesji, bliźniaki nie odstępowali go nawet na krok, skacząc wokół niego i nazywając królewiczem swojej księżniczki. – Takich to powinni zamykać na cztery spusty – powiedział już głośniej, widząc jak Marcepan ciągnie brata w stronę kuchni, by podwinąć parę ciastek ze spiżarni. Ich szatański plan, usłyszał cały korytarz, a lekarka, wychodząca ze swojego gabinetu, pokiwała z politowaniem głową, kiedy została wyminięta przez bliźnięta. Miru usiadł pod ścianą; do kolacji, mógł się swobodnie poruszać po ośrodku – nie wliczając niestety ogrodu. Większość pacjentów, którzy ukończyli na ten dzień sesje, udali się do swoich pokoi bądź do jakiegoś salonu wspólnego, gdzie mogli spędzić czas w przyjemniejszy sposób. Na korytarzu nie było już tłoku. Jedynie lekarz, siedzący na krześle przy oknie oraz Karmel, który wrócił, trzymając garść herbatników – jak się okazało, on i jego brat, byli bardzo lubieni przez większość pracowników placówki i pozwalano im na większość ich wybryków, które dostarczały także trochę humoru pacjentom. Karmel, wydawał się bez brata dużo spokojniejszy. Cisza, skończyła się jednak, gdy na najwyższym, siódmym piętrze, pojawił się Marcepan.
- Daj jednego – zwrócił się do brata, który oddał jedno ciastko jakiejś dziewczynce, wychodzącej właśnie z toalety.
- Nie. Zżarłeś całą czekoladę, którą dostaliśmy. Idź żebrać gdzieś indziej.
- Weź! Obraziłeś się o to?
- Tak! Dobrze wiesz, jak lubię czekoladę z truskawkami! Zjadłeś połowę tabliczki i jeszcze chcesz moje ciastka! Zapomnij! Przepadnij! Rzucę na ciebie klątwę, jeśli stąd nie znikniesz!!! – Miru poczuł się dziwnie, widząc napad histerii, który ogarnął chłopaka. – Zjadłeś ją! Zabrałeś ją!!! Ona nie żyje!!! – Pierwszy raz w życiu, widział coś takiego. Przeraziło go to. Rozpłakał się, podczas gdy krzyki narastały, a lekarz z końca korytarza wstał, ale nie podszedł do siedemnastolatka, który zanosił się płaczem.  Miru poczuł złość na doktora oddziału, ale minęła ona równie szybko, gdy zobaczył, jak chłopak szybko się uspokaja za sprawą brata, który przytulał go do siebie najmocniej, jak tylko potrafił.
- Już, spokojnie głuptasie – śmiał się Marcepan, choć Miru widział, jak po jego policzkach również płynom łzy.
- Co ja tu robię? – zapytał sam siebie.      

Brak komentarzy: