Z góry przepraszam, jeśli wkradły się jakieś błędy.
- Zanim zaczniemy, chciałabym przypomnieć, że nie używamy tu
imion. Przyprowadziłam dzisiaj nową koleżankę, która wydaje się być już gotowa
na sesję grupową. Orchidea, trafiła do naszego ośrodka w zeszłym tygodniu –
wyjaśniła lekarka, wskazując na ciemnowłosą dziewczynę.
- Cześć wszystkim – przywitała się, siadając na dywanie,
aczkolwiek zachowując pewien dystans między sobą a resztą pacjentów.
- Dobrze, skoro mamy
to już za sobą, najwyższy czas przejść do naszej sesji. Nikt nie opuści sali,
dopóki nie zamieni ze mną i grupą słowa, to jasne? Zrozumiałaś, Ferrari? Nie
życzę sobie cyrków, jak przedwczoraj.
Nikt, prócz ordynatora, nie znał ich imion, nazwisk. Nikt
prócz niego, nie wiedział, sąd pochodzą, kim byli, czy wciąż mają kogoś z
rodziny – tylko on prowadził indywidualne sesje. Zwykle dwie. Jedna zapoznawcza
i druga uświadamiająca. Druga była wprowadzeniem do terapii grupowej.
Prowadzili je lekarze oraz wolontariusze. Mogli kłamać, być kimś, kto nie
istnieje. Mogli tworzyć własne społeczeństwo, pełne sprzeczności, a gdy
„nienormalność” przekraczała normy tolerancji, stosowane były kary. Kary i
reprymendy wraz z ostrzeżeniem, że kłamstwa nie sprawią, że będą mogli wrócić
do ludzi. Ale ludzie mnie nie interesują, pomyślał Koliber, wchodząc do pełnej
sali.
- Jak miło. Mam nadzieję, że teraz, minie więcej niż trzy
dni, nim ponownie znajdziesz się w izolatce, bo przestałam już wierzyć, że to
mógł być ten ostatni raz – skwitowała lekarka, widząc chłopaka, kierującego się
do lewego rogu pokoju. Koliber usiadł w kącie i obdarzył kobietę chłodnym
spojrzeniem. – Tak myślałam – mruknęła, wzdychając ciężko.
- Nasza księżniczka się obraziła – zachichotał ktoś w środku
koła.
- Marcepan! – warknął jego brat bliźniak, opierający się
plecami o ścianę, na której rozwieszone były drobne, niewielkie prace
nielicznych pacjentów, którzy odbywali terapię za pomocą prac technicznych.
- Dobra, dobra, tylko żartowałem! – Marcepan wstał z podłogi
i stanął obok brata, który obdarzył go mimowolnym uśmiechem. Marcepan i Karmel,
wyglądali identycznie, podobnie jak ich nawyki, sposób mówienia i zachowywania
się. Choć odróżnienie ich od siebie, było wręcz niemożliwe, to jeden uśmiech,
któregokolwiek z nich, potrafił zweryfikować, który to, który.
- Jeszcze słowo, a wszyscy wrócicie do pokoi i posiedzicie
tam do kolacji.
***
Z okien, wychodzących na północną część ośrodka, można było
dokładnie obserwować drogę, prowadzącą do szpitala. Była kręta i ciągnęła się
niemiłosiernie, a co najważniejsze, można było już z daleko dostrzec, że ktoś
kieruje się w stronę kliniki. Z okna, Koliber mógł obserwować niebo,
pokrywające się ciemnymi chmurami.
- Burza – szepnął cichutko pod nosem, całkiem nieświadomie. Zbierało
się na potężną, długą burzę, po tygodniowych upałach. Chłopak, zapatrzony w
błyskające niebo, nawet nie zauważył sportowego samochodu, podjeżdżającego pod
mosiężną bramę. Zaraz za nim, pojawiły się jeszcze dwa, identyczne, auta.
Koliber, bez większego zainteresowania, rozejrzał się jeszcze po ogrodzie i
zeskoczył z parapetu. Okno z kratami, przesłonił szarą firanką. Był tu od roku.
Od dnia, kiedy przyprowadzono go do tego pokoju, minęło równo trzysta
osiemdziesiąt dni. Żaden szczegół nie uległ tu zmianie. Ściany były
śnieżnobiałe, gdzieniegdzie odpadał tynk; stare panele, wykonane z jasnego
drewna, skrzypiały przy każdym jego kroku; metalowe, niezbyt przyjemne łóżko z
materacem, uwierającym go niemiłosiernie w plecy, zaścielane cienką kołdrą z
wyblakłą poszwą. Usiadł na łóżku, naprzeciwko niskiej komody i wziął do rąk
jaśka, na którym spał. W całym tym pomieszczeniu, przeszkadzała mu tylko jedna
rzecz – brak lustra. Chciał zobaczyć, jak wyglądają jego czarne włosy,
niesfornie rozczesywane palcami każdego ranka. Mył je pod natryskiem we
wspólnej łaźni co wieczór, używając bezbarwnego i bezwonnego szamponu
„Jeleń”. Przeczesując je ręką, miał
wrażenie, że kiedyś były bardziej miękkie i przyjemne w dotyku. Chciał zobaczyć
swoje niebieskie oczy, chciał zobaczyć, czy może znaleźć w nich cień jakiegokolwiek
uczucia.
- Pieprzyć to – mruknął, podchodząc do drzwi. Oczywiście,
były zamknięte, jak zawsze po kolacji. Jak daleko jest jego dom? Jak on w ogóle
wyglądał?
***
Marcepan uśmiechał się znacznie szerzej od swojego brata,
prócz tego, w jego uśmiechu, było wiele pewności siebie i radości, zwiastującej
coś iście diabelskiego, w co, bez wątpienia, zostanie wciągnięty młodszy z
bliźniaków. Karmel, uśmiechał się delikatnie, z pewną czułością i beztroską, którą dzielił ze swoim bratem. Koliber
się nie uśmiechał, ale jego oczy, potrafiły dobitnie wyrazić to, jak wiele
niechęci i obojętności ma dla świata. Orchidea, nigdy nie widziała tak
apatycznego człowieka, w którym znaleźć można tak ogromną cząstkę aspołeczności
i egoizmu, nacechowaną ogromną próżnością. Właśnie wtedy, Orchidea zdała sobie
sprawę, że czuje obrzydzenie do Kolibra, niezauważającego nikogo prócz siebie
samego.
- Przerażające – skomentowała, gdy minęła go na korytarzu po
kolacji na parterze.
- Raczej piękne – poprawiła ją Ferrari, uwieszając się na
jej ramieniu. Orchidea, aż się wzdrygnęła, słysząc głos swojej współlokatorki. –
Jak tak na niego patrzę, to od razu robię się chętna – wyznała, symulując jęki
spełnienie, wciąż obejmując dziewczynę.
- Nie sap mi nad uchem! Rany, jesteś nimfomanką, prawda?
Leczą cię na to, nie? Boże, powiedz tylko, że nie masz w nawyku napastować
kobiet!
- Uspokój się, po prostu lubię seks. Nie robiłam tego od półtorej
roku. Z resztą, nie masz się o co bać, kocham facetów. Kocham wszystkich
ładnych facetów, pewnie gdybym sama była chłopakiem, to za nic w świecie nie
uprawiałabym miłości z kobietą. Lubię, gdy to mnie sprawia się rozkosz, a
kobiety z reguły właśnie tego oczekują.
- Dobrze, że się leczysz. Może nie jest za późno…
***
- Cieszę się, że przestałeś być obojętny na prośby matki i
ojca; jesteś inteligentnym dzieckiem, które ma przed sobą szmat życia,
najwyższa pora, być zrozumiał, że nie może tak dalej być.
- Nie jestem już dzieckiem, poza tym nie zgodziłbym się,
gdyby nie był pan przyjacielem rodziców i nie namawiał tak gorliwie całej
rodziny na tą całą farsę. Dlaczego nie mogę odbywać pojedynczych sesji w domu?
– Starzec uśmiechnął się, widząc, jak chłopak próbuje ukryć swoje oburzenie i
niezadowolenie.
- Przywiozłeś ze sobą cały swój pokój, nie myśl, że nie
widziałem. A co do terapii domowej… wolę być odbywał sesję grupową, to pomoże
nie tylko tobie, ale także moim pacjentom. Jesteś obiektywny, sprawiedliwy i
nie widać po tobie tego, co czujesz. Nie różnisz się niczym od zwykłego,
przeciętnego człowieka, któremu nie przydarzyło się w życiu nic, co mógłby
opłakiwać. Chcę, żebyś był sobą, chcę, żebyś był tym, kim byłeś. Im głębiej
chowa się uratę, tym boleśniejsza staje się przyszłość – wyjaśnił mężczyzna, otwierając
drzwi od swojego gabinetu. Gestem dłoni, przywołał do siebie pielęgniarkę,
czekającą na korytarzu. – Anna zaprowadzi cię do pokoju, przy okazji zada ci
kilka pytań, nie wygłupiaj się.
***
Tak, jak powiedział ordynator, wziął ze sobą większość
rzeczy, które znajdowały się w jego pokoju w domu rodziców. Gdy wszedł do
przydzielonego mu pomieszczenia, poczuł się dziwnie nieswojo. Pokój był prawie
trzy razy mniejszy od jego. Białe, szpitalne ściany, wydały mu się wyjątkowo
przygnębiające, nawet zdjęcia, które przywiózł ze sobą, by móc je powiesić, nie
sprawiły, że poczuł się lepiej.
Wszystkie sterty ubrań, które ze sobą przytargał, zostały już ułożone w
niewielkiej szafie – większość, która się nie zmieściła, została pozostawiona w
walizkach. Parę książek, które zwinął z biblioteczki matki, leżały przy łóżku
na ziemi. Niewiele myśląc, ściągnął bluzę i rzucił ją komodę, następnie położył
się na łóżku.
- Rano wstanę obolały – wymruczał, zasypiając na niewygodnym
łóżku w granatowej koszulce i ciemnych jeansach.
- Miru, wstawaj. Śniadanie. Miru! – Nad jego głową, stała
pielęgniarka, ta sama, która odprowadziła go do pokoju i przeprowadziła z nim
wstępny wywiad. Kobieta, szarpała go delikatnie za ramię, nie widząc żadnej
reakcji ze strony chłopaka, zaczęła intensywniej go szturchać oraz głośniej
wybudzać.
- Nie jestem żaden Miru – stęknął, odtrącając kobietę i
przewracając się na drugi bok. Pielęgniarka, nawet się nie zastanawiając,
szarpnęła kołdrą, w którą był owinięty i zrzuciła go z łóżka.
- Śniadanie jest podawane na drugim piętrze. Masz dziesięć
minut. Zachowuj się i używaj pseudonimu, który sobie wybrałeś, poza tym nie
szalej.
***
Obudziły go hałasy dochodzące z sąsiedniego pomieszczenia i
krzyki z pokoju naprzeciwko. Przeciągnął się niemrawo i wstał z łóżka.
Sąsiadujący pokój, zajmowała jakaś dziewczyna – o ile dobrze pamiętał;
codziennie rano, od jakiś trzech miesięcy, budziły go dźwięki, dochodzące zza
ściany. Nie wiedział, co to jest, ale wiedział również, że nie chce wiedzieć.
Nowością były zaś wrzaski – był prawie pewien, że ta sala, stała od dłuższego
czasu pusta.
- Chyba sobie kobieto kpisz?! – usłyszał ponownie, gdy
zakładał czarne rurki i luźną koszulkę z kolorowym nadrukiem. Wyszedł, a drzwi
z naprzeciwka otworzyły się z hukiem. Zdziwione, zielone oczy jakiegoś faceta,
zatrzymały się na jego sylwetce. Koliber zauważył pielęgniarkę, mijającą
blondyna.
- Cieszę się, ze cię widzę – powiedziała do niego, chwytając
go za ręce. – Miru, to jest Koliber. Koliber, to jest Miru – przedstawiła ich
sobie, nie zwracając uwagi na chłopaka, który gromił ją spojrzeniem
przenikliwych oczu.
- Mam imię, do cholery! Nie mogę uwierzyć, że wy tak na
serio z tymi ksywkami! – Anna zignorowała go i stanęła przed nim, trzymając
dłonie na ramionach ciemnowłosego chłopaka, który nie zamierzał się nawet
odzywać. Koliber wyczuł, że Miru skamieniał, widząc go przed sobą. Ich oczy,
spotkały się ze sobą, choć Koliber, musiał mocno zadzierać głowę do góry.
- Nie marudź. Poznałeś właśnie nowego kolegę, będziecie mieć
wspólne sesje wraz z innymi pacjentami z tego piętra, więc proszę grzecznie,
jasne? – zapytała, puszczając bruneta, który natychmiast skierował się wolnym
krokiem w stronę jadalni.
- Nie mogę wybrać czegoś innego?
- Nie, wprowadziłam wczoraj dane do komputera, lekarze już
się z nimi zaznajomili, poza tym przedstawiłeś się już nowemu koledze.
- Ty mnie przedstawiłaś…
***
Znam te oczy, pomyślał Miru, przysiadając się do jakiejś
dziewczyny. Koliber, niezwracający uwagi na nikogo, siedział sam przy stoliku w
rogu jadłodajni. Mieszał w swojej zupie mlecznej łyżką. Zaczął jeść, gdy
przysiadł się do niego jeden z lekarzy. Koliber był chudy, ale nie wydawało mu
się, że trafił do szpitala za sprawą zaburzeń żywienia. Z niedowierzaniem
obserwował, jak chłopak w ekspresowym tempie pochłonął cały talerz zupy i zjadł
jeszcze dwie kanapki z jakimś dżemem, podczas gdy on, miał jeszcze połowę tego
paskudztwa do zjedzenia.
- Jest obrzydliwy – usłyszał ze strony dziewczyny.
- Grysik czy dżem? – zapytał nie rozumiejąc, co ma na myśli.
Orchidea uśmiechnęła się krzywo i wskazała łyżką na wychodzącego ze stołówki
chłopaka. – Znasz go?
- Nikt go nie zna, choć każdy wie, jak się nazwał. Koliber
to ten typ, którego część nie znosi a część uwielbia. A ty, nieznajomy? Do
której części należysz? – Widząc uśmiech Orchidei, poczuł odruch wymiotny.
Dwulicowa suka, przeszło mu przez myśl. Odsunął od siebie prawie pełen talerz i
zabrał się za koszyk z chlebem.
- Do żadnej – odparł, wiedząc, że raczej nie polubi tej
dziewczyny. Szatynka miała zamiar coś odpowiedzieć, ale w tej samej chwili,
uwiesiła się na niej Ferrari. Blond włosa piękność, posłała mu szczery uśmiech.
Pocałowała w policzek swoją współlokatorkę, która skrzywiła się z niesmakiem.
- Hej, jestem Ferrari, a ta zołza to Orchidea – przedstawiła
siebie i koleżankę. Orchidea prychnęła i wstała od stołu, zabierając swój pusty
talerz. – A była taka miła na początku – powiedziała, opierając się o blat
stołu. Długie włosy, opadały na ramiona i plecy, ładnie obramując owal twarzy.
Okulary o cienkich szkłach, uwydatniały szare oczy oraz grubą kurtynę rzęs.
- Jakoś ciężko to sobie wyobrazić.
- Tak, masz rację, ale ona się nie myli. Koliber jest osobą,
do której nikt się nie zbliża, bo on nie widzi nikogo prócz siebie, ale jak tak
na niego patrzę, to od razu robię się podniecona… - Nie wierzę, znalazłem się w
prawdziwym wariatkowie, załamał się mentalnie Miru, obserwując wzdychającą
Ferrari, która chwilę później, zaproponowała mu dziki seks na dyżurce po
północy.
***
- Dom wariatów ciąg dalszy – warknął pod nosem, gdy po
skończonej sesji, bliźniaki nie odstępowali go nawet na krok, skacząc wokół
niego i nazywając królewiczem swojej księżniczki. – Takich to powinni zamykać
na cztery spusty – powiedział już głośniej, widząc jak Marcepan ciągnie brata w
stronę kuchni, by podwinąć parę ciastek ze spiżarni. Ich szatański plan,
usłyszał cały korytarz, a lekarka, wychodząca ze swojego gabinetu, pokiwała z
politowaniem głową, kiedy została wyminięta przez bliźnięta. Miru usiadł pod
ścianą; do kolacji, mógł się swobodnie poruszać po ośrodku – nie wliczając
niestety ogrodu. Większość pacjentów, którzy ukończyli na ten dzień sesje,
udali się do swoich pokoi bądź do jakiegoś salonu wspólnego, gdzie mogli
spędzić czas w przyjemniejszy sposób. Na korytarzu nie było już tłoku. Jedynie
lekarz, siedzący na krześle przy oknie oraz Karmel, który wrócił, trzymając garść
herbatników – jak się okazało, on i jego brat, byli bardzo lubieni przez
większość pracowników placówki i pozwalano im na większość ich wybryków, które
dostarczały także trochę humoru pacjentom. Karmel, wydawał się bez brata dużo
spokojniejszy. Cisza, skończyła się jednak, gdy na najwyższym, siódmym piętrze,
pojawił się Marcepan.
- Daj jednego – zwrócił się do brata, który oddał jedno
ciastko jakiejś dziewczynce, wychodzącej właśnie z toalety.
- Nie. Zżarłeś całą czekoladę, którą dostaliśmy. Idź żebrać
gdzieś indziej.
- Weź! Obraziłeś się o to?
- Tak! Dobrze wiesz, jak lubię czekoladę z truskawkami!
Zjadłeś połowę tabliczki i jeszcze chcesz moje ciastka! Zapomnij! Przepadnij!
Rzucę na ciebie klątwę, jeśli stąd nie znikniesz!!! – Miru poczuł się dziwnie,
widząc napad histerii, który ogarnął chłopaka. – Zjadłeś ją! Zabrałeś ją!!! Ona
nie żyje!!! – Pierwszy raz w życiu, widział coś takiego. Przeraziło go to.
Rozpłakał się, podczas gdy krzyki narastały, a lekarz z końca korytarza wstał,
ale nie podszedł do siedemnastolatka, który zanosił się płaczem. Miru poczuł złość na doktora oddziału, ale
minęła ona równie szybko, gdy zobaczył, jak chłopak szybko się uspokaja za
sprawą brata, który przytulał go do siebie najmocniej, jak tylko potrafił.
- Już, spokojnie głuptasie – śmiał się Marcepan, choć Miru
widział, jak po jego policzkach również płynom łzy.
- Co ja tu robię? – zapytał sam siebie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz